My zaś, w łunie uśmiechów, celebrując gest dzielenia się opłatkiem, będziemy przełamywać się ? ze sobą, ale także w sobie. Pamiętając o kimś, kto nie pamięta. Wybaczając komuś, kto sam do wybaczania jeszcze nie dorósł. A wszystko po to, by pokonać piekło samotności i podzielić się uczuciami z najbliższymi. Spróbujemy wyjść poza przaśną codzienność, by przez kilka dni po prostu rozmawiać ze sobą. Być obok siebie. Rozmawiać o tym, co dalece ważniejsze niż wczorajsza złość, dzisiejsza chandra czy jutrzejsze zakłamanie, a o czym tak często ? tak często, że prawie na zawsze ? zapominamy, taplając się w oparach codzienności. Rozmawiać o tym, co pilne, i o tym, co ważne. I o tym, co najważniejsze. I uczyć się odróżniać jedno od drugiego.
Jak w wierszu "Zejdźmy się jak na wilię..." pisał Ernest Bryll:
Nie trzeba życzeń,
bo i czego tu życzyć?
Wystarczy kącik,
chwilka, żeby się przełamać
tym, co najbardziej boli.
Boże Narodzenie to bez wątpienia jedno z głównych świąt w tradycji chrześcijańskiej. Zarazem czujemy, że to coś więcej niż biały puch za oknem, zielone drzewko podlane prezentami, otwarte gościnnie serca, wigilijna wieczerza i radość z Dobrej Nowiny. W takim razie ? co tak naprawdę oznaczają dla nas te Święta? Jaką mają wymowę? Co świętujemy w dniu, w którym Bóg przemawia wyjątkowo cicho, zaledwie kwili głosem bezbronnego dziecka (czy to dlatego tak wielu z nas Go nie słyszy?).
Jak tłumaczył jeden z najwybitniejszych teologów katolickich XX wieku, jezuita o. Karl Rahner: Boże Narodzenie to coś znacznie więcej ponad krzepiący nastrój. W ten dzień, w tę świętą noc chodzi o jedno konkretne Dziecko. O Syna Bożego, który stał się człowiekiem, o Jego narodziny. Wszystko inne w tym dniu z tego właśnie czerpie swoje życie albo też umiera i staje się iluzją. "Boże Narodzenie" oznacza, że On przyszedł, że uczynił noc jasną. Że noc naszych ciemności, naszego niezrozumienia, okrutną noc naszych lęków i poczucia beznadziejności uczynił nocą świętą. To właśnie oznacza "Boże Narodzenie". Chwila, w której to się dokonało, rzeczywiście i dla wszech czasów, powinna poprzez to święto pozostać rzeczywistością również w naszym sercu i naszej duszy.
To tylko fasada
"Betlejem" znaczy po hebrajsku "dom chleba". Tam, w zwyczajności i biedzie, ale i w bezgranicznej miłości, narodził się Ten, który stał się dla ludzi chlebem życia. To najważniejsze przesłanie tych świąt. Tymczasem my dławimy się świąteczną scenografią, prześcigamy najpierw w szaleństwie zakupów, a następnie w obżarstwie, uciekając przed pytaniem fundamentalnym: po co to wszystko robimy? Inaczej: gdzie w tej krzątaninie jest miejsce dla Chrystusa, było nie było głównego bohatera tych Świąt?
Nasz świat, niegdyś ospały i nieruchawy, zerwał wędzidła, ruszył galopem we wszystkich kierunkach naraz, a my, zupełnie niespodziewanie, daliśmy się złapać w jakiś ślepy krąg, biegając wte i wewte, czym prędzej zaś biegniemy, tym mniej rozumiemy, dokąd niesie nas fala i dlaczego akurat tam. Biegniemy nieustannie konfrontowani z produkcją nieosiągalnych, medialnych ideałów, doświadczając świata utkanego ze złudzeń, iluzji i kłamstw, pozwalając przekupić się pragnieniom, wyobrażeniom i fantasmagoriom ? o sobie, o innych, o świecie.
Tę upiorną tendencję socjolog Zygmunt Bauman określił słowami: Gonitwę uprawia się ponoć po to, by dotrzeć do celu, a gdy się dotarło, gonitwa się kończy. Zziajani, ale zadowoleni biegacze mogą wreszcie pot z czoła obetrzeć i odpocząć. A tu, w tym zmienionym świecie, jest całkiem inaczej, niżby się człowiek spodziewał: goni się po to, żeby nabrać w bieganiu sprawności potrzebnej, aby już nigdy gonitwy nie zaprzestać. Żeby nigdy już tchu w piersiach nie brakło. Żeby krzepy starczyło na tyle, aby nigdy, ale to nigdy już z biegu nie wypaść i do samego końca życia z bieżni nie schodzić... Doszlusować do takiego świata to tyle, co być zdolnym do wiecznego doszlusowywania!
Co objaśniwszy, Bauman konstatuje cierpko: Do porządnego rozejrzenia się wokół, do zastanowienia nad tym, co się właściwie na tym boisku dzieje i po co ten cały bieg, nieprędko nadarzy się okazja. A przecież: Człowiek nie może żyć, nie wiedząc, po co żyje (Gustaw Herling-Grudziński).
Efekt? Zabiegamy sobie drogi w mdlącym smrodzie spalin wielkomiejskiej ulicy, mimochodem wymieniając nadwątlone wrzaskiem tramwajowych szyn, zdawkowe uprzejmości. Uwikłani w irracjonalny bieg ku finiszowi, gonimy za złudzeniami. Za czymś, co na dobrą sprawę nie istnieje, a co pojmuje jedynie dojrzała starość ? a i to na chwilę zaledwie przed zgonem. Wzajemne relacje budujemy, opierając je na przykładach zaczerpniętych z kolorowych pisemek bądź durnowatych seriali, prezentując to, co naszym zdaniem wypada, a nie to, co rzeczywiście czujemy. Preferujemy fingowane wzruszenia, jakbyśmy nie umieli doświadczać własnych. Gorzej: prawdziwe uczucia stają się nam obce, nie potrafimy ich zdefiniować i nie umiemy o nich mówić, zatem przybieramy nienaturalne pozy: w misteriach powierzchownych uśmiechów, w rytuałach judaszowskich pocałunków, w ceremoniałach bałamutnych, choć na pozór do szpiku szczerych, wyznań, uzewnętrzniamy fałszywe emocje, autentyczne uczucie marginalizując do cna.
Stąd coraz mniej nas w nas samych, za to coraz więcej obcości ? i obłudy.
Ściana ze słów
Pogrążeni w otchłani egoizmu, zapominamy, że można kogoś kochać. Spotykając się z ludźmi, nie spotykamy człowieka. Mówiąc do siebie, nie rozmawiamy ze sobą. To, co oszukańczo zwiemy konwersacją, przybiera formę monologu lub komunikatu. Używamy słów, nie wymieniając myśli ? tę przywarę wytknął nam przed dwustu laty francuski mąż stanu Charles-Maurice de Talleyrand, kpiąc: Język wymyślono po to, by ludzie mogli ukryć przed sobą swoje myśli. Nieco później kolejną obserwację dorzucił do tego filozof języka Ludwig Wittgenstein, klarując: Nic tak dobrze nie chroni przed ludźmi, jak ściana ze słów.
I właśnie tak beznadziejnie to wszystko się turla: życie rozgrywa zatrute naszymi przyzwyczajeniami zdania, a my rozgrywamy nimi mdłe interesy i interesiki. Niby w grze, słowa ciskamy na sukno trwania, niczym karty z arcybogatej talii uprzedzeń. Urabiają nas nonsensowne przyzwyczajenia i pośród wzajemnych urazów kreślimy wciąż nowe punkty, paciorkami błędnych decyzji wypełniając rubrykę "straty". Odgrywamy rolę w sztuce, której nigdy w całości nie czytaliśmy ani nie widzieliśmy, której dalszej akcji nie znamy, ba!, której istnienie ledwie przeczuwamy, a której początek i koniec pozostają poza naszym wyobrażeniem i zdolnościami rozumienia. A pętla zaskoczenia: że nie ma absolutnej pewności, że bez ograniczeń czerpać możemy co najwyżej z wiklinowego kosza wypełnionego po brzegi złudzeniami niczym brudną bielizną, dławi nam krtań obawą przed przegraną i świadomością, że i tak, wcześniej czy później, czeka nas klęska. I że jedno, co możemy z pełnym przekonaniem, to u mety owego wyścigu szczurów powtórzyć za Cioranem: Jedno tylko jest ważne ? nauczyć się być przegranym. Albo za Kazantsakisa Aleksym Zorbą: Cała moja mądrość to nic innego jak głupota.
(?)
Krzysztof Ligęza