Moje liczne podróże zagraniczne rozpocząłem w wieku 18 lat od sforsowania jednej z najlepiej strzeżonych granic na świecie - ówczesnej granicy polsko-radzieckiej.
Był luty 1976 roku, Polska ?rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej? i podobno byliśmy już dziesiątą potęga gospodarczą na świecie. W styczniu tamtego roku skończyłem 18 lat, w miesiąc później otrzymałem dowód osobisty i po 8-godzinnym czekaniu w kolejce w Wojewódzkiej Komendzie Milicji Obywatelskiej we Wrocławiu ? Wydział Paszportowy, dostałem piękną czerwona pieczątkę uprawniająca mnie do przekraczania wszystkich granic ówczesnych ?demoludów?, czyli krajów tzw. demokracji ludowej. Dostałem też od kuzynów mojego ojca zaproszenie do Stanisławowa (Ivano-Frankivska) wraz z długim listem zawierającym ich zapotrzebowania handlowe. W sumie, gdyby tę listę zrealizować w całości, to do zabrania towaru przydałby się jakiś 6-tonowy kontener. No cóż, kontenera nie było, ale górę towaru trzeba było jakoś spakować. W sumie jechałem z rodzicami, więc sześć wielkich walizek nie powinno wzbudzać zbytniej sensacji na granicy (na to wszyscy liczyliśmy).
Ówcześni celnicy zarówno polscy, jak i radzieccy, działali na zasadzie: ?wszystko można tylko z ostrożna?, czyli wyłapywali tych, co już przesadzali z ilością towaru, lub wykazywali się dużą beztroską i liczyli na szczęście.
Po całonocnej jeździe dotarliśmy szczęśliwie do Przemyśla, na słynny peron III. Był luty, więc trochę gwizdało, a tu kolejka do urzędu celnego na jakieś cztery taśmy do karabinu maszynowego. Celnicy polscy bez pośpiechu jednych przepuszczali bez otwierania walizek, innym rozbebeszyli wszystko do spodu, i tak co dwudziestą osobę wyrzucali z baraczku celnego, by w Polsce zostawiła znaczną cześć swoich rzeczy. Około południa podjechał skład radziecki ?Przemyśl-Czerniowce? i konduktorki w siwych mundurkach zaczęły wpuszczać szczęśliwców, którzy już przeszli odprawę celno-paszportową do środka wagonów. Mimo tego, że w kurtce miałem wszytych 25 wełnianych chustek, na nogach pod spodniami schowane cztery pary wełnianych spodenek dziecięcych i podobny byłem do opasłego hipopotama, mój wygląd nie wzbudził podejrzenia polskiego celnika i znalazłem się na właściwej stronie peronu, czyli mogłem wsiadać do pociągu na wschodnią stronę. Tak samo zresztą skontrolowano moich rodziców.
Pamiętam z mojej pierwszej podróży, że provydniczka (konduktorka) naszego wagonu była drobną blondynką o bardzo zgrabnych nóżkach. Pierwszym szokiem po wejściu do wielkich rosyjskich wagonów to było to, że nie otwierały się w nich okna. Rozumiecie ten ból: człowiek ubrany jak na Syberię, w wagonie gorąco (provydniczka nie żałowała opału do pieca), a tu jeszcze cztery godziny siedzenia, zanim skład ruszył i wolno potoczył się ku ?granicy przyjaźni?. Zapadał już zmierzch, kiedy dojechaliśmy do Medyki i przekroczyliśmy granicę w Mościskach. Szok: po obu stronach przejazdu kolejowego ciągnące się po horyzont zasieki, zaorane pole, zasieki, zaorane pole, zasieki.
? No tak ? pomyślałem sobie wtedy ? jeżeli tak wygląda granica pomiędzy zaprzyjaźnionymi państwami, to chroń mnie Boże od takich przyjaciół.
Tuż po przekroczeniu granicy wpadła do pociągu banda ?naleśników? (tak ich nazwałem z powodu wielkich, okrągłych czapek, w których wyglądali, jakby im kto naleśniki na łby powsadzał). Jedni mieli naleśniki w kolorze ciemnozielonym (czyli były to ichniejsze wojska ochrony granic), inni mieli naleśniki w kolorze ciemnostalowym (czyli widocznie była to służba celna). Jedni i drudzy strasznie wrzeszczeli na własnych ziomków, w stosunku do Polaków byli jakby ciut bardziej układni. Nawet usłyszałem słowo ?proszę?, a nie ?dawaj?, jak zwracano się do jadących razem z nami Ukraińców. Jak zwykle kogoś tam wysadzono z pociągu, ktoś poszedł na rewizję osobistą. Po następnych czterech godzinach pociąg ruszył i ku mojemu zdumieniu po jakichś 50 minutach jazdy zatrzymał się na Dworcu Głównym we Lwowie.
? O cholera ? pomyślałem sobie wtedy w duchu ? gdyby nie ta cudowna granica przyjaźni, to z Wrocławia do Lwowa można by dojechać w 9 godzin, no, góra 11.
Wysiedliśmy na Dworcu Głównym we Lwowie gdzieś około 9 wieczorem czasu warszawskiego. Tu jednak obowiązywał już czas moskiewski, więc było dwie godziny później. Właściwie poczułem się tutaj tak, jakbym już kiedyś był w tym miejscu. Hale przykrywające perony dworcowe wydały mi się łudząco podobne do wrocławskich. Nie wiedziałem dlaczego. Dopiero w roku 2000, będąc w Paryżu, poczytałem sobie trochę o pracowni pana Eiffela, który stworzył słynna paryską wieżę, ale także wiele konstrukcji stalowych w całej Europie. Właśnie z jego pracowni wyszły projekty hal dworcowych Wrocławia i Lwowa. Ja to pokrewieństwo wyczułem już podczas mojego pierwszego krótkiego pobytu w tym magicznym miejscu, gdzie wschód styka się z zachodem, i to całkowicie realnie, a nie mistycznie, jak pisze większość poetów.
Dworzec Główny we Lwowie jest budowlą nieco późniejszą od dworca wrocławskiego. Powstał w latach 1899-1903 według projektu architekta Władysława Sadłowskiego w stylu neorenesansowym. Przytłaczające wrażenie sprawiły na mnie socrealistyczne freski z początku lat pięćdziesiątych, w stylu stalinowskiego empiru w głównej poczekalni dworcowej. Ich monumentalizm był przytłaczający, zwłaszcza w porównaniu z kłębowiskiem ludzi, którzy się tu bez przerwy przetaczali. Reszta detali architektonicznych wydawała mi się wtedy bardzo gustowna i dalej tak twierdzę. Po raz pierwszy w życiu właśnie w hali lwowskiego Dworca Głównego zobaczyłem zwykłych ludzi mieszkających za wschodnią granicą. Najbardziej uderzające były ich czapki uszatki wykonane z przeróżnych futer ? od króliczego po sobolowe, albo i jeszcze inne. Później moi ukraińscy kuzyni wytłumaczyli, jak po rodzaju futra, z którego wykonano czapkę uszatkę, można poznać, z kim się ma do czynienia. Hołota nosiła czapki królicze (zresztą bardzo tanie), bogatsi nosili lisiury, tchórzofretki, andatrie (szczury wodne, chyba chodziło tu o piżmaki) i tak hierarchia rosła aż do czap sobolowych, których wartość była wtedy porównywalna do żiguli (czyli sowieckiej wersji fiata 124).
(?)