Czy można zarobić na rewolucji? Bez wątpienia. Hasło"rabuj zrabowane" sprawia, że awans społeczny trwa zaledwie tyle, ile czasu potrzebuje hołota, aby wbiec na komnaty Wersalu. Jeśli nie jest się z urodzenia ascetą, jak Stalin czy Gomułka, przed człowiekiem stoją nieograniczone możliwości gromadzenia i konsumpcji dóbr. Wystarczy spojrzeć na afrykańskich satrapów, którzy sprytnie korzystając z mody na antykolonializm i deklamując miłe zachodnim intelektualistom hasła sprawiedliwości społecznej, obłowili się niczym Hunowie, przy okazji doprowadzając swoje narody do nędzy, upodlenia i wzajemnej rzezi. Niezgorzej powodziło się europejskim utrwalaczom rewolucyjnie zdobytej władzy ludowej, takim jak Honecker, Żiżkow czy Ceaucescu, którzy nawet nie wysilali się na ideologiczne uzasadnienia owej "dialektycznej sprzeczności", jaką było powstanie klasy posiadaczy w społeczeństwie teoretycznie bezklasowym. Brali, co było pod ręką, jak wyzwoleńcza Armia Czerwona.