Zostałem poproszony o napisanie kilku słów wstępu do kolejnej książki Janusza Dobrosza i muszę się przyznać, że czynię to bez entuzjazmu i z ciężkim sercem. Jako jeden z setek tysięcy lwowian, zmuszonych przez okrutny los do porzucenia swojej ziemi i swojego miasta, cmentarzy, na których spoczywają prochy naszych dziadków i prapradziadków, kościołów pełnych tablic upamiętniających dzieła przodków, sal wykładowych i korytarzy, w których przez długie wieki rozbrzmiewała polska mowa - rozumiem doskonale uczucia i emocje breslauczyków, jacy dzisiaj gromadnie przybywają w odwiedziny do Wrocławia, a który przez równie długie wieki był ich ukochanym Breslau. Jestem pewny, że czują i przeżywają to samo, co lwowianie odwiedzający dzisiaj Lwów czy rodowici wilnianie przybywający do utraconego Wilna. Jestem pewny, że niejednemu z tych breslauczyków, gdy siada w ławce St. Elisabethkirche przy dawnej Herrenstrasse, ciekną po policzkach łzy, podobne do tych, jakich nie potrafiłem…