Nagle "Mały" wpada i drze się, że załatwił paliwo. W ten sposób jedziemy. Afryka jest piękna! Już to chyba pisałem, ale proszę zapamiętać, że każde kolejne "pięknie" jest piękniejsze od poprzedniego "pięknie". Słów brak.
Góry, takie skrzyżowanie Tatr z Beskidami. I ludzi nie ma wcale. Nie wiem jak to opisać. Już samo to, że powoziliśmy z "Małym" (byliśmy we trzech, jeszcze z Chińczykiem) taką wielką terenową bryką po bezludnych bezdrożach. A drogi gorsze niż w Delcie Okawango. Pierwsze napotkane wielkie kałuże najpierw "Mały" pokonywał wpław, żeby sprawdzić czy są przejezdne (odważny, nie wiadomo, co się czai pod wodą). A potem, już bez zbędnych ceregieli, tylko się redukowało bieg, dodawało gazu i podnosiło nogi. Na pierwszy biwak wybraliśmy miejsce koło drugiego co do wielkości wodospadu w Afryce. Tak przynajmniej przypuszczaliśmy, bo przyjechaliśmy w nocy, więc nic nie było widać. Rano, po wyjściu z namiotu, widać było tylko mgłę, ale poszliśmy poszukać tego wodospadu. Idziemy przez jakieś krzaki i nic. Ścieżka się powoli kończy. Nagle, w jednym momencie mgła znika, a my stoimy na krawędzi 300-metrowej ściany. Na dole, po horyzont, wielka równina z niewielkimi górkami. Obok spada wodospad. Kawałek dalej następny. Słońce takie kolory wymyśla, że dech się z rozdziawionej gęby nie wydobywa. A to jest sam początek tego, co przeżywaliśmy przez dwa dni. Żeby nie przeciągać narracji: zdobyliśmy najwyższą górę Zimbabwe (wyższa niż Rysy).
Potem "Mały" z wody z wodospadu ugotował najlepszą na świecie kawę. No i postanowiliśmy pojeździć konno, bo Murzyn jakiś się napatoczył i wypożyczał. Czekałem na jakieś wskazówki: gdzie ten koń ma przód, a gdzie tył, jak bestię zatrzymać itd. Ale nic z tego. Po prostu pojechaliśmy do lasu. Nie wiedziałem, że konie po takich górach potrafią chodzić! Prawie mi głowę urwała kolejna zaliczona twarzą gałąź (potem się nauczyłem trochę skręcać), wtedy stało się najgorsze: GALOP. Nie było się czego chwycić!
Na koniec zrobiliśmy małe zakupy: 200 litrów benzyny na lewo (całą drogę wieźliśmy wielką, żółtą beczkę).
Bieda coraz większa. Więc ludzie kradną. Okradanie grobów z miedzianych i brązowych okuć nie dziwi, choć przeraża (jedna babcia powiedziała, że nie tylko życie, ale nawet umieranie w Zimbabwe jest strasznie trudne). Znaki drogowe się kradnie i robi się z nich uchwyty do trumien. Ale po co ktoś ukradł sygnalizację świetlną z naszego skrzyżowania? Kilkanaście trzykolorowych świateł! Może do dyskoteki chcą to sprzedać? Znajoma pielęgniarka opowiadała, jak ktoś przyszedł i zaproponował szpitalowi zakup tanich strzykawek z RPA. I już mieli je kupić, gdy się okazało, że są to strzykawki, które zostały poprzedniej nocy ukradzione w tym właśnie szpitalu!
Jeden znajomy znajomych postanowił coś zrobić z częstymi złodziejskimi wizytami w ogrodzie (ludzie się bronią, jak mogą. Niedawno w sklepie widziałem, jak ktoś kupował do samoobrony maczetę). W tym celu powbijał w deski gwoździe. I potem te deski poukładał pod murem, oczywiście gwoździami do góry. Złodziej skaczący z muru miał się nadziać i narobić krzyku, żeby go można było zlokalizować i wytłuc z głowy złodziejskie zakusy. Noc minęła spokojnie. Tylko rano się okazało, że ktoś ukradł te deski z gwoździami.
Jedna znajoma postanowiła się bronić. Kupiła pistolet. Rejestracja, instrukcja obsługi. Potraktowała sprawę poważnie. Oczywiście, najpierw wizyta na komisariacie. Pouczenie policjanta: "Jak strzelasz, to zabij. Ranny wyzdrowieje i się zemści. Nie wolno strzelać, kiedy napastnik jest w ogrodzie. Poczekaj, aż wejdzie do domu, i wtedy strzelaj. A jak ci się zdarzy zabić kogoś w ogródku, to zaciągnij ciało do domu, zanim zadzwonisz po policję. To wszystko. A teraz muszę iść podziękować pewnej kobiecie, która zabiła złodzieja. Długo go szukaliśmy".