Po doświadczeniach ostatnich miesięcy, a nawet lat, można się było zorientować, że ten, kto jest oskarżany o bycie PiS-owską tubą, okazuje się być wolnym dziennikarzem. Etykietkę otrzymuje się za to, że głosi się inne poglądy, niż oferuje salon, czyli po prostu niezależne i zgodne ze zdrowym rozsądkiem. Paradoksalnie, można więc być dumnym z zakwalifikowania do grupy PiS-owskich propagandystów, bo to gwarancja, że jest się niezależnym i wolnym od stadnego myślenia. I na odwrót, gdy salon mówi, że ktoś jest niezależnym dziennikarzem czy twórcą opinii, to jak w banku mamy do czynienia z najczystszej wody PO-wskim propagandystą. Tak się ostatnio porobiło w semantyce języka polskiego, że nic nie jest tym, czym się wydaje. Zatem gdy jestem zaliczany do PiS-owskich propagandystów, czuję pewien snobistyczny dreszcz, bo jest nas tak niewielu, że możemy się czuć elitą. Natomiast stado propagandystów PO-wskich jest tak wielkie, że nie chciałbym być stuosiemdziesięciosiedmiotysięczną owcą w tym stadzie.
Jak można wytłumaczyć zmiany, które nastąpiły w tygodniku ?Wprost? na początku 2010 roku?
Zasadniczo staram się nie wypowiadać o swoich byłych miejscach pracy. Powiem tylko, że jest bardzo widoczne, iż nowemu właścicielowi nie zależy na tym, aby mieć inne zdanie niż mainstreamowa większość. Ale skoro ktoś chciał się dobrze i bezpiecznie poczuć w otoczeniu mówiących to samo i myślących tak samo, to jego sprawa. Zawsze uważałem i było to widać w ?moim? ?Wprost?, że wolność myśli, wolność słowa, wolność dziennikarska polega na tym, że się jest zadrą i kolcem, a nie wyłącznie balsamem czy kremem, żeby nie powiedzieć wazeliną. Bo gdy się jest balsamem na serca rządzących, to się odgrywa rolę albo błazna, albo sługusa, albo ? mówiąc językiem Hegla z Filozofii dziejów ? rolę kamerdynera. A ja nie chciałbym być niczyim kamerdynerem, dlatego robiłem gazetę, która była w poprzek modom, w poprzek temu, co poprawne politycznie, grzeczne i konformistyczne. Mnie konformizm po prostu nudzi, bo oznacza martwotę myśli, oznacza posługiwanie się bezpiecznymi kliszami zamiast odważnymi opiniami.
W tamtym okresie, gdy dowiedziałem się, że tak a nie inaczej postąpiono z Panem, zadałem sobie pytanie: czy to jest początek czegoś groźniejszego?
Z pewną goryczą mogę się pochwalić, że jestem jedynym dziennikarzem w wolnej ponoć Polsce, którego pięć razy w ciągu 12 miesięcy wyrzucano z różnych miejsc pracy (gazet, telewizji, radia) za poglądy. Oczywiście głęboko niesłuszne i te same, bo jakoś nie było mi dane doznać błogosławieństwa sezonowego zmieniania poglądów, co bardzo ułatwia życie, ale bardzo psuje samopoczucie. Więc mimo wszystko czuję się wyróżniony. Bo nawet komuna nie wyrzucała mnie tyle razy z pracy (najwyżej dwa razy w roku), ile miłościwie nam panujący obecnie układ rządzący. Jak tak dalej pójdzie, powinienem kiedyś trafić do Księgi Rekordów Guinnesa. Ale żarty na bok, bo mamy do czynienia z groźnym procesem zawężania sfery wolności słowa, czyli automatycznie sfery demokratycznego dyskursu. Postępuje już nie tylko konformizacja poglądów w środowisku dziennikarskim czy, szerzej, liderów opinii, ale też działa coraz silniejsza cenzura i autocenzura. Ta ostatnia jest nawet groźniejsza, bo oznacza zniewolenie umysłów. Dziennikarze zaczynają mówić tym samym głosem, nie zadają krytycznych pytań, godzą się na ograniczenie wolności słowa, czyli sami zakładają sobie kajdanki albo robią uśmierzające zastrzyki. I w ten sposób opinia publiczna traci jedyne narzędzie krytycznego przyglądania się władzy. Kiedy dziennikarze stają się dworakami i sługusami, to kto ma bronić przeciętnego obywatela? On nie jest chroniony tak jak dziennikarz, więc nie może sobie pozwolić na zadzieranie z urzędami czy instytucjami, bo go po prostu zniszczą. Nie może być desperacko odważny, bo źle skończy.
Konformizm prowadzi do wielkiego intelektualnego rozleniwienia środowiska dziennikarskiego, a jak się jest rozleniwionym, to się przestaje myśleć krytycznie, przestaje się stawiać trafne diagnozy. A gdy brakuje tych trafnych diagnoz, to rośnie pycha i bezczelność władzy, rośnie w jej szeregach poczucie bezkarności. Dlatego jest bardzo ważne, by dziennikarze pełnili funkcję swego rodzaju służby sanitarnej społeczeństwa, która oczyszcza je z brudów. Ta służba nie musi być widoczna, może przyjeżdżać o świcie i wywozić te ?śmieci?, ale ktoś musi to robić, żeby nie powstało wrażenie, iż żyjemy na jednym wielkim moralnym śmietniku. Jeśli zachodzi taka powszechna konformizacja, nasze życie publiczne zamienia się w śmietnik, a spod tych zwałów niewywożonych śmieci nie widać tego, co najistotniejsze, czyli wolności.
W 2010 roku napiętnowano Pawła Zyzaka za jego książkę o Lechu Wałęsie, w tym roku za swoją wypowiedź sądownie prześladowany jest Jarosław Marek Rymkiewicz. Mandatami karano kibiców za transparenty żartujące z premiera Tuska, a ABW o 6 rano weszła do właściciela strony antykomor.pl i aresztowała mu komputer. Czy te wydarzenia mają coś wspólnego?
Za tym wszystkim czai się strach rządzących oraz ich medialnych klakierów przed wolnym słowem, przed wolnością wyrażania opinii. Generalnie jest to strach przed niekontrolowanym przez władzę obiegiem myśli. To zadziwia u ludzi, którzy kiedyś w wielu wypadkach działali w opozycji antykomunistycznej, którzy powinni bronić wolności słowa jak niepodległości. Ale dlaczego tak się dzieje? Moim zdaniem, dzieje się tak dlatego, że ta władza nie jest odporna na krytykę, nie dorosła do tego, że można ją krytykować. A już szczególnie rządzący nie są odporni na kpinę, na ironię, także ze strony dziennikarzy. Krytyka władzy była jakoś tolerowana dopóty, dopóki była ?na poważnie?. Teraz, kiedy przeniosło się to w obszar kpiny, stało się to naprawdę groźne dla władzy, bo jeśli się z kogoś kpi, to daje się sygnał, że ten ktoś jest już właściwie atrapą władzy, że za chwilę go nie będzie. Przypomnijmy sobie końcówkę rządów Władysława Gomułki. Janusz Szpotański pod koniec tych rządów napisał operę Cisi i gęgacze, w której obnażył Gomułkę i cały system jego władzy. I natychmiast stał się wrogiem ludu, został skazany na trzy lata więzienia. Ale swoją kpiną Szpotański przyspieszył erozję tamtego układu i po chwili Gomułki już nie było. Czyli satyryk pierwszy wyczuł ducha czasu. W czasach Jaruzelskiego kpina z władzy była rozpowszechniona w czasie festiwalu pierwszej ?Solidarności?, ale potem były brutalne represje, więc kpina nie miała takiej siły oddziaływania. Poza tym, tak jak obecnie, władza przekupywała część tzw. elit, które robiły za dworskich błaznów, i robiły to tak śmiesznie, że niełatwo było z nimi konkurować. Kiedy represje zelżały i np. Jan Pietrzak mógł się przebić ze swoimi kpinami z systemu, to ten system za chwilę się posypał. Czyli ironia, śmiech, kpina to jest ogromnie ważna broń demokracji. Śmiejmy się, jeśli chcemy, aby ta władza panowała jak najkrócej. Śmiejmy się serdecznie, wtedy te procesy przyspieszą.
(...)